Pierwsze co ukazuje się naszym oczom to opakowanie. Nothing but Volume jest zamknięte w bardzo ładne, czarne, błyszczące opakowanie. Uroku dodaje mu pękatość. Bardzo lubię takie opakowanie. Matowe i odchudzone maskary moim zdaniem dają wrażenie "starości". Mam wrażenie, ze są wyschnięte, przeterminowane i po prostu słabe - nie dające żadnego efektu. Tu jest inaczej, co mi się bardzo podoba. Srebrno-zielone kwiatki dodają uroku. Niestety napisy powoli zaczynają się ścierać:(
Po otwarciu ukazuje się nam szczoteczka. Gruba, gęsta, z mocnego włosia a nie kilku sylikonowych wypustek (chociaż takie też mają swoje zalety). Szczoteczka jest bardzo poręczna, malowanie górnych rzęs jest bajecznie proste. Niestety w przypadku dolnych już nie jest tak fantastycznie. Długość włosia lubi powodować malowanie po skórze pod rzęsami.
Pomalowane maskarą rzęsy mają piękny czarny kolor. Są zdecydowanie wydłużone i wydaje się, że jest ich trochę więcej. Szczoteczka wręcz idealnie rozczesuje rzęsy i nie powoduje ich sklejania. Dwie warstwy są optymalne aby uzyskać zadowalający efekt.
"Gołe" rzęsy:
Jedna warstwa:
Dwie warstwy + dolne rzęsy:
Przez pierwsze dwa tygodnie tusz był bardzo rzadki i lubił odbijać się na górnej powiece. Później trochę zgęstniał co zdecydowanie ułatwiło aplikację. Tuszu używam już 2 miesiące i nadal utrzymuje swoją gęstość, nie robią się na nim grudki. Tusz bezproblemowo utrzymuje się na rzęsach około 6-7 godzin. Po tym czasie może się trochę osypywać (co jednak nie zawsze się dzieje).
Jak wam się podoba ten tusz? Jakie są wasze ulubieńce?
PS. Zdjęcia mi uświadomiły, że czas zająć się brwiami:)