Bardzo podoba mi się szata graficzna maskar L'Oreal. Wszystkie są do siebie podobne (różnią się kolorem zbiorniczka jedynie) i wyglądają bardzo elegancko. Są także wygodne w operowaniu. Maskara Feline Noir ma bardzo specyficzną szczoteczkę. Jest ona sylikonowa, ząbki nie są zbyt długie a całość jest wykrzywiona. Początkowo obawiałam się, że nie będę umiała się nią posługiwać, teraz już wiem, że jest to bardzo wygodne. Dzięki wygięciu docieramy do wszystkich rzęs dość równomiernie. Drugą cechą jest to, że maskara lekko podkręca rzęsy.
Początkowo, przez pierwszy tydzień po otwarciu maskara była bardzo rzadka, potem lekko zgęstniała ale nie przesadnie. Dzięki tej dość mokrej (nie mylić z wodnistą) konsystencji malowanie rzęs jest bardzo łatwe. Tusz doskonale się rozprowadza po rzęsach, wydłuża je i rzadko kiedy robi kurze łapki czy skleja rzęsy (przy pierwszej warstwie nigdy, przy drugiej czasami potrafi ale da się ładnie rozczesać). Tusz trzyma się rzęs doskonale. Sporo maskar odbija mi się na górnej powiece w przypadku Feline nie przytrafiło mi się to ani razu.
Tusz jest w stanie przetrać od rana do wieczora w niezmienionym stanie. O popołudniowo-wieczornym efekcie pandy można zapomnieć. Przez moment myślałam, że jest nawet wodoodporny. Dość ciężko się zmywa, płyn micelarny teoretycznie sobie z nim radzi, jednak po umyciu buzi pianką widzę dalsze resztki tuszu. To właśnie ten tusz przekonał mnie w pewien sposób do płynów dwufazowych o czym pisałam wam przy okazji recenzji płynu Lirene. Podczas zmywania na płatku widać dość charakterystyczną, igiełkową strukturę, zapewne to ona odpowiada za wydłużenie.
Cena regularna tuszu to około 50 zł. W internecie można kupić taniej. Warto też na niego zapolować podczas najbliższej recenzji w Rossmannie. Polecam!
Bądź na bieżąco!