W tym roku lato nie rozpieszcza. Zeszły rok był upalny i gorący, w tym roku pogoda wygoniła nas znad Bałtyku dwa dni wcześniej. Brak słońca przekłada się na brak opalenizny. Trzeba sobie radzić w inny sposób, w tym roku to zadanie otrzymało Lirene. Czy wykonało je na piątkę?
Seria której używam składa się z trzech produktów. Samoopalającego musu-pianki, który przeznaczony jest to twarzy i ciała, koloryzującego balsamu do ciała oraz samoopalającego kremu do twarzy i ciała.
Jeśli umiecie precyzyjnie aplikować tego typu produkty to śmiało korzystajcie. Jeśli jesteście początkujące to lepiej sobie odpuście.
Po niewypale z musem-pianką przyszedł czas na koloryzujący balsam do ciała. Ten produkt oceniam zdecydowanie lepiej. Efekt jaki daje jest delikatny, potrzeba kilka aplikacji aby opalenizna była zauważalna. Dzięki temu jest to dobry produkt dla osób które dopiero zaczynają przygodę ze sztuczną opalenizną i obawiają się zacieków. Balsam ma brązowe zabarwienie dzięki czemu jestem w stanie lepiej kontrolować jego aplikację. Przy okazji balsam przyzwoicie nawilża ciało dzięki czemu nie trzeba sięgać po te typowo nawilżające. Optyczny efekt wyszczuplenia? Opalone ciało zawsze wygląda szczuplej, więc nie jest to ściema:)
Samoopalający krem do twarzy i ciała to ostatni produkt po który sięgnęłam. Moc opalania oceniłabym jako pośrednią pomiędzy pianką i balsamem - jednak bliżej do pianki. Efekt jest dość szybki (już po jednym użyciu) jednak odrobinę łagodniejszy niż w przypadku musu. Tutaj także trzeba być ostrożnym. Polecam ten krem bardziej do ciała niż do twarzy. Niestety krem także ma białą konsystencję przez co nie widzimy czy na dane miejsce jest już nałożony i czy jest to zrobione równomiernie.
Produkty Lirene są łatwo dostępne, kupicie je w prawie każdej drogerii. Za mus-piankę trzeba zapłacić ok. 20 zł, balsam to wydatek rzędu 25 zł, jeśli kupimy krem to z portfela ubędzie ok 15 zł.
Moim zdaniem warto się skusić na balsam.
Znacie tę serię? Co o niej myślicie?